Michael Winterbottom jest zachłannym człowiekiem. Nie wystarcza mu, że robi dobre filmy w jednym gatunku; w jego filmografii znaleźć można wszystko, poczynając od komedii do tragedii, poprzez filmy erotyczne, science-fiction, kino wojenne czy filmy przyrodnicze.
On i jego zawodowy partner, producent Andrew Eaton, zdobyli rozgłos swą ostatnią jarmarczną komedią, Tristram Shandy – wielka bujda (A Cock and Bull Story), filmem tak odmiennym od innych, jak tylko można to sobie wyobrazić.
Droga do Guantanamo jest jaskrawym, ostrym portretem trzech brytyjskich muzułmanów, którzy dostali się do niewoli w Afganistanie, ostatecznie uwięzionych w Guantanamo Bay na ponad dwa lata.
Film został wyprodukowany przy bardzo niskim nakładzie kosztów, z udziałem obsady złożonej z utalentowanych naturszczyków. Zdjęcia kręcono w Pakistanie, Afganistanie oraz Iranie; to zarówno mocne oskarżenie wobec nielegalnych i nie wytrzymujących krytyki policyjnych praktyk internowania, jak i, co jest dość szczególne, mrożąca krew w żyłach… przygoda.
Pozostawiając na boku swój napięty harmonogram, reżyser wyjaśnia, jak rozwijał się pomysł tego projektu, dlaczego został zrealizowany w taki, a nie inny sposób i czym właściwe tak naprawdę jest Droga do Guantanamo.
[rozmowę prowadzi Benjie Goodhart]
Twoje filmy dotykają niezwykle zróżnicowanej problematyki. Jak doszło do tego, że zainteresowałeś się tym projektem?
Dowiedzieliśmy się o Trójce z Tipton z telewizyjnych wiadomości i czytaliśmy o nich w gazetach. Potem nawiązaliśmy kontakt z ich adwokatem, Garethem Pierce’em, żeby zaaranżował spotkanie. Poznaliśmy Garetha i chłopców w tym samym czasie i szczęśliwie tak się złożyło, że byli zainteresowani pomysłem opowiedzenia nam swojej historii.
Jakiego rodzaju było to doświadczenie – rozmawiać z tymi chłopakami o ich przeżyciach? Czy było to traumatyczne?
Najbardziej fascynujące w ich sposobie opisywania zdarzeń było to, że dwaj spośród nich byli nastolatkami, gdy to wszystko się zaczęło, a trzeci miał 21 lat. Żaden z nich nie był szczególnie religijny ani zaangażowany politycznie przed tymi wydarzeniami, a nawet potem, gdy już rozmawiali z nami o wszystkim, co się stało. Zatem interesujące w tej opowieści jest to, że chodzi o trzech zwyczajnych, normalnych ludzi, którzy zostali wplątani w niezwykłą historię. I kiedy o tym mówią, robią to bardzo rzeczowo, całkiem jakby ktoś opowiadał o swoich wakacjach, wakacjach w piekle.
Dlaczego zdecydowałeś się połączyć ich wypowiedzi z fabularyzowanymi scenami w filmie?
Zasadniczo o wszystkim, co im się przydarzyło, dowiadywaliśmy się w ten sposób, że opowiadali o tym w bezpośrednich rozmowach. I, jak mówię, jedną z najbardziej uderzających spraw z nimi związanych było to, co właśnie najbardziej chcieliśmy pokazać ludziom – oni byli po prostu zwykłymi brytyjskimi nastolatkami, którzy zostali wciągnięci w wir tamtych wydarzeń. Wmawiano nam, że ludzie więzieni w Guantanamo są najgroźniejszymi terrorystami na świecie. Dlatego koniecznie trzeba było stworzyć te dziwne więzienia, balansujące na granicy prawa. A kiedy poznaliśmy ich „mieszkańców”, okazało się, że są zupełnie zwyczajnymi ludźmi. Chcieliśmy więc pokazać rozdźwięk pomiędzy tym, co ludzie myślą o Guantanamo, jak sobie wyobrażają więźniów tego obozu, a rzeczywistością spotkania z nimi. Najprostszym, a zarazem najskuteczniejszym sposobem, by przybliżyć ich historię, było pozwolić opowiedzieć ją im samym do kamery.
Czy zdarzały się takie chwile, w których kwestionowałeś ich wersję wypadków?
Wydarzenia przebiegały tak, jak je opisywali. Od momentu, gdy rozpoczyna się główna akcja filmu, w odniesieniu do wszystkiego, co ma potem miejsce w Afganistanie, ich wersja wydaje się być całkowicie niepodważalna. Opowiedzieliśmy historię chłopców ich własnymi słowami, próbowaliśmy przekazać ich relację z tego, co się im przydarzyło. Nie staraliśmy się sprawdzać w niezależnych źródłach tego, co mówili, ani robić własnych przypisów do ich wypowiedzi. Nie mógłbym robić tego filmu, jednocześnie sugerując, że uważam, iż to, co mówią, nie jest prawdą. Punktem wyjścia było dla nas opowiedzieć ich historię.
Po co, przede wszystkim, chłopcy pojechali do Afganistanu?
Jak wyjaśniają to w filmie, udali się do meczetu w Pakistanie, gdzie imam powiedział im, że powinni wesprzeć ludziom w Afganistanie w każdy możliwy sposób, i że meczet zorganizował taką pomoc – zbiera ludzi, którzy pojadą do Afganistanu. Następnego dnia po prostu wsiedli do autobusu i odjechali. Jakie, poza tym, były ich motywy? Gdy opowiadają o tym, co ich spotkało, nawet uwzględniając to, że zostali złapani przez żołnierz NA, zapakowani w kontenery, wywiezieni do Guantanamo i traktowani tak, jak to opisali – wszystko to brzmi podobnie do opowieści ludzi mówiących, jak spędzili ostatnio czas. W jakimś stopniu to była jednak przygoda. Przypuszczam, że – być może – to przede wszystkim nimi powodowało. Myśleli, że to będzie ciekawe – zobaczyć Afganistan. Sądzę jednak, że mówienie o ludzkich motywacjach jest zawsze bardzo trudne. Gdybyś zapytał mnie, dlaczego zrobiłem ten film, to pewnie dzisiaj odpowiedziałbym Ci jedno, następnym razem coś innego, a po kilku latach odpowiedź byłaby jeszcze inna. Jest bardzo trudno sprowadzić nasze motywacje do jednej przyczyny. Oni w filmie wskazują, że chcieli zobaczyć Afganistan i pomóc żyjącym tam ludziom.
Czy trudno było przekonać trzech bohaterów, by wzięli udział w filmie? W jaki sposób zdobyłeś ich zaufanie?
Po pierwsze, rozmawialiśmy kilkukrotnie z nimi i z ich prawnikiem; na tej podstawie uzyskaliśmy ich zgodę na rozpoczęcie projektu. Następnie Mat Whitecross (współreżyser filmu) spędził z nimi około miesiąca we wspólnym domu, cały czas przeprowadzając wywiady. Pod koniec znali się już z Matem całkiem nieźle, a my mieliśmy 650 stron spisanych nagrań. A to był dopiero początek. Kiedy zaczęliśmy już właściwą pracę nad filmem, Asif wrócił do Pakistanu, by wziąć ślub. Spędziliśmy za to wiele czasu z Rhuehelem i Shafiqiem, którzy podróżowali z nami. Potem wyjechaliśmy i dołączyliśmy do Asifa następnego ranka. Zatem, układaliśmy pomału jakiś kształt. Nie chciałbym się wypowiadać na temat tego, co chłopcy mogli czuć. Ale powiedzieliśmy im, że nasz pomysł polega na tym, by pozwolić im opowiedzieć tę historię ich własnymi słowami, ponieważ oni zrobią to naprawdę najlepiej.
Tak samo jak w Alei Snajperów (Welcome to Sarajewo) włączyłeś do filmu migawki z telewizyjnych serwisów. Dlaczego uznałeś to za tak istotne?
Z wielu różnych powodów. Częściowo traktowałem to jako sposób na wsparcie narracji, ponieważ wszyscy widzieliśmy to, co działo się w Afganistanie, za pośrednictwem telewizyjnych kamer; chciałem przypomnieć to widzom. Po części, by stworzyć opozycję pomiędzy ich oglądem a rzeczywistym doświadczeniem jednostek wciągniętych w to wszystko – chodziło o porównanie ich punktu widzenia z nami, oglądającymi to z zewnątrz. Upraszczając nieco, w rzeczywistości wszystkie materiały telewizyjne, które widzieliśmy, były robione z tej perspektywy, a ekipy dziennikarzy, które towarzyszyły Amerykanom albo oddziałom NA, nie docierały do miejsc, w których znaleźli się nasi bohaterowie. Zatem widz otrzymuje podwójne ujęcie tematu – ze strony tych, którzy rzeczywiście są bombardowani, a zarazem z punktu widzenia reporterów, którzy są wraz z tymi, którzy te bomby zrzucają. Użycie taśm telewizyjnych pozwoliło nam również opowiedzieć całą historie tak szybko i prosto, jak to tylko było możliwe.
Dlaczego obsadziłeś amatorów w głównych rolach?
Próbowaliśmy wybrać aktorów, którzy byliby podobni do naszej trójki, na ile to tylko możliwe. A dwóch spośród nich było przecież nastolatkami, więc byliśmy zmuszeni ograniczyć się do poszukiwania ludzi, którzy raczej wcześniej nie grali w filmie.
Czy było coś szczególnie szczerego i prawdziwego, niezainscenizowanego, w ich zachowaniach? Jakiś rodzaj improwizacji?
To, co staraliśmy się zrobić, to stworzyć dla nich określone sytuacje. I pozwolić im ich doświadczyć – w tym sensie wszystko było improwizowane. Ale zarazem chcieliśmy pozostać jak najbliżej relacji naszej trójki. Oddalaliśmy się od wyjściowego materiału tylko wówczas, gdy było to konieczne. Nasi trzej aktorzy spotkali się z rzeczywistymi bohaterami zdarzeń; spędzili ze nimi sporo czasu, wiedzieli, jacy są. Myślę, że czytali również transkrypcje wywiadów, znali zatem wersję, którą nam przekazali chłopcy. Podejrzewam również, że gdyby ci aktorzy znaleźli się na ich miejscu, postępowaliby po prostu podobnie do Rhuhela, Shafiqa i Asifa, ponieważ są dość podobnymi ludźmi. Ale też nie chcieliśmy zbytnio dramatyzować relacji pomiędzy postaciami, zależało nam na tym, żeby opowiedzieć prostą historię o tym, co im się przytrafiło. To rzecz bardziej o ich doświadczeniach niż próba tworzenia odrębnej opowieści o tym, co działo się w ich głowach.
Jaki wpływ na trzech aktorów wywarła ta historia? Czy byli nią poruszeni?
Myślę, że należałoby zapytać o to ich samych. Mogę sobie wyobrazić, że podróż do Afganistanu, Pakistanu i Iranu była z pewnością interesująca i atrakcyjna dla tych chłopaków. Czy poruszyło ich to głębiej, nie potrafię jednak powiedzieć. Musiałbyś ich zapytać.
Twój poprzedni film to Tristram Shandy – wielka bujda (A Cock and Bull Story). Zgodzisz się chyba, że to dość niesamowity przeskok?
[śmiech] O tak, masz słuszność.
W Twoim dorobku są bardzo różne filmy – czy pozostał jakiś gatunek, którego nie wziąłbyś na warsztat?
W jakiś sposób ten film jest po trosze filmem drogi, kinem wojennym i filmem o więzieniu zarazem. Pierwsza część, trop wiodący do kina drogi, niezwykle przypomina Na tym świecie (In This World) [film Winterboottoma, który zdobył nagrodę Brytyjskiej Akademii Sztuki Filmowej i Telewizyjnej (BAFTA) oraz Złotego Niedźwiedzia na festiwalu filmowym w Berlinie w 2003 roku; jego temat również dotyczył Pakistanu]. Zatem nie był to tak do końca skok na głęboką wodę. Jeśli coś było zbyt podobne, w sposób, który nas drażnił, to raczej z perspektywy radości czerpanej z odkrywania nowych obszarów doświadczenia. To było trochę jak siedzenie z tyłu ciężarówki podskakującej na wyboistej drodze, kiedy nagle doznaje się wrażenia „O mój Boże, byłem tu już wcześniej, czy naprawdę chcę przechodzić przez to wszystko jeszcze raz?” W pewnym sensie, wszystko stało się o wiele bardziej interesujące od momentu, gdy zaczęliśmy pracę nad partią opowiadającą o tym, co przydarzyło się naszym bohaterom w Afganistanie. Jak zostali wplatani w tę wojnę, jak ich schwytano, w jaki sposób potraktowali ich żołnierze NA czy Amerykanie – ten materiał był dla mnie zupełnie nowy i może przez to znacznie bardziej interesujący. Nie marzę o tym, by robić wciąż ten sam film. Jeśli film jest inny, to raczej mnie w nim pociąga niż odpycha od pracy nad nim.
Czy kiedykolwiek pojechałbyś do Hollywood, by tam pracować?
Prawda jest taka, że wiele filmów kręconych tutaj, włączając w to obraz Tristram Shandy – wielka bujda, robionych jest za pieniądze Amerykanów. Jeśli możesz zrobić film, który chcesz zrobić, nie dbasz o to, skąd masz na to pieniądze. Chodzi jednak o to, żeby filmy, które robimy, zawierały nasze pomysły, jak mój ostatni obraz. To nie jest tak, że każdy może przyjść do mnie i powiedzieć „Chcesz zrobić film o Guantanamo?”
Na tym świecie obsypano nagrodami, a przez jednego z krytyków został nazwany „najlepszym brytyjskim filmem jego życia”. A jednak nie miał liczącego się otwarcia ani nie zdobył wielkiej publiczności. Czy frustruje Cię, gdy któryś z Twoich filmów jest tak traktowany? Czy dlatego zdecydowałeś się robić filmy jednocześnie dla kina i dla telewizji?
Na tym świecie miał rzeczywiście niewielki oddźwięk w Wielkiej Brytanii, o wiele większy natomiast w innych krajach. Co jest nieco frustrujące, jeśli jesteś brytyjskim twórcą filmowym, kręcącym filmy w Wielkiej Brytanii, które to filmy zyskują większy rozgłos za granicą… Bardziej ogólnie, myślę, że Brytyjczycy są dość „odporni” na filmy obcojęzyczne, a Na tym świecie w części grany jest w obcym języku. W przypadku Drogi do Guantanamo jedna z korzyści ze współpracy z Chanel 4 polega na tym, że mimo tego film zostanie pokazany na festiwalu w Berlinie jako obraz kinowy i będzie również wyświetlany w kinach. Ponieważ opowiada o Guantanamo, o tym, co wydarzyło się teraz; im wcześniej zobaczy go wielu widzów, tym lepiej. Myślę jednak, że w Wielkiej Brytanii tego rodzaju opowieść może zdobyć większą publiczność w telewizji niż w kinach.
Czy Droga do Guantanamo jest zatem filmem politycznym, społecznym?
Jak spróbowałbyś określić jego ewentualny wpływ?
Nie sądzę, żeby w trakcie kręcenia filmu można było mieć nadzieję na jakiś wyjątkowy i z góry określony efekt. Prawda jest taka, że filmy nie mają wielkiego wkładu w ogólny rozrachunek. Zatem ostatecznie należy chyba bardziej skupić się na wpływie, jaki wywierają na poszczególne jednostki, w tym wypadku przede wszystkim na trzech chłopaków, o których opowiada ta historia. Nakręciliśmy razem film, ale Bóg jeden wie, jak ostatecznie oni się z tym czują. To, co ich spotkało, było niezwykłe i straszne, i myślę, że dobrze, żeby ludzie o tym usłyszeli. I żeby zobaczyli, że to naprawdę rzecz o trzech zwykłych chłopcach, którzy zostali wplątani w te wydarzenia. Chodzi o to, żeby pokazać rozdźwięk, a zarazem zapętlone relacje, pomiędzy obrazem rzeczywistości a prawdziwym życiem ludzkim. Żeby pokazać, o kim mówi tak lekceważąco Bush, a Blair – z takim uporem. Powtarzają wciąż, że znają tych ludzi, że to źli ludzie, że to walka dobra ze złem, że to wojna z terrorem… Wszystkie te wielkie słowa są zwodnicze i prowadza do nikąd. Jeśli przyjrzysz się z bliska doświadczeniom trójki bohaterów Drogi do Guantanamo, to zaczynasz rozumieć, że sprawy w rzeczywistości mają się zupełnie inaczej.